czwartek, 16 lipca 2009

Myśli z kanapy


Motocykle i motocykliści, to temat działający na wielu ludzi jak płachta na byka. Wystarczy spojrzeć na dowolne forum motocyklowe, czy też poczytać komentarze do artykułów o motocyklistach pojawiające się w internecie od czasu do czasu. Motocykle mają zatwardziałych fanów i równie zawziętych wrogów.

Dlaczego tak jest? Trudno mi znaleźć racjonalne wytłumaczenie. Znam motocyklistów jeżdżących spokojnie na dużych, „nudnych” maszynach i kierowców szalejących daleko poza granicami rozsądku w czterokołowych „maluchach”. Prawdziwi Motocykliści odżegnują się zdecydowanie od „bezmózgowców” na ścigaczach z zagiętą rejestracją, pędzących z prędkością grubo powyżej 100km/h przez wąskie osiedlowe uliczki lub robiących nocne wyścigi z tragicznym finałem na głównych ulicach miast.

Wysunę nawet śmiałą tezę, że nie każdy posiadacz motocykla to Motocyklista. Trzeba tu postawić znak nierówności, tak jak przy Kibicach i kibolach, a nie potępiać w czambuł wszystkich jak leci.

Niedowiarkom polecam blogi motocyklistów i takie wpisy jak:
http://alonzo.riderblog.pl/Debile_na_motocyklach,
czy też http://michal-mikulski.riderblog.pl/Buractwo_sie_szerzy,b150.html

Mam silne wewnętrzne przekonanie, że niektórym bezmózgim posiadaczom motocykli przydałby się porządny szlif na pierwszym winklu lub utrata panowania nad maszyną, która najwyraźniej ma wyższe IQ niż jej właściciel. Paskudne złamanie obu nóg wyeliminowałoby takiego kretyna z ruchu, przynajmniej na jakiś czas. Może nie wsiadłby już na motocykl, a może (daj Boże!) zacząłby jeździć z głową co zapobiegłoby wielu tragediom. No i przestałby robić „czarny PR” Motocyklistom.
Wyznaję zasadę, że jeśli ktoś się chce zabić, niech wybierze drzewo ale niech nie zabiera ze sobą czyjegoś męża, czyjejś matki lub całej rodziny niewinnych ludzi. A tych idiotów, którzy za wszelką cenę postanowili mieć „towarzystwo” na cmentarzu lub w szpitalu, a jednak, przez ironię losu przeżyli - do kamieniołomów i do robót drogowych! Niech spłacą dług moralny, koszty leczenia i jakoś przydadzą się społeczeństwu!

...
..
.

Przez ostatnie tygodnie pogoda nie rozpieszczała motocyklistów. Regularnie sprawdzaliśmy prognozy i kiedy wreszcie te na weekend okazały się nie zawierać słów „deszcz”, „opady” „burze” itp. odśpiewaliśmy z Panem Mężem hymn radości i rzuciliśmy się do mapy opracowywać trasę. Następnego dnia rano spakowaliśmy kufry i szczęśliwi jak dzieci wyciągnęliśmy Hondzię z garażu.

Nie mamy zwyczaju szaleć między samochodami, na tylnym kole czy też w wersji „patrzcie, mogę 200km/h po mieście” - Hondzia to duża, ciężka i mocna maszyna, a nie „przecinak” i najlepiej sprawdza się w dłuższych trasach. Choć muszę przyznać, że dynamiczne ruszanie za świateł to też frajda.

Podczas naszej weekendowej wyprawy musiałam się zadowolić rolą „plecaka”, jednak ma ona swoje dobre strony - nie mając tak naprawdę większego wpływu na maszynę, można się zachwycać do woli samą jazdą i krajobrazem. Nie zbierając przy okazji na kasku co powolniejszych okazów Musca domestica czy Culex pipiens.
(Na forach motocyklowych wiele razy czytałam, że tylko szaleńcy jeżdżą z żoną czy dziewczyną za plecami i w ogóle beznadziejnie się tak jeździ, ale motocyklowy guru (na pewno mój guru) David L. Hough twierdzi, że złej baletnicy… Czujemy się więc rozgrzeszeni i możemy sobie te wspólne wypady uwielbiać do woli. Pan Mąż wie, że z pasażerem, nie wspominając już o zapakowanych kufrach, zmienia się m.in. środek ciężkości motocykla i po prostu dostosowuje styl jazdy do warunków Tylko tyle i aż tyle… ).

Co takiego jest w motocyklu, że budzi bardzo skrajne emocje? Trudno to wyrazić słowami. Kiedy jedzie się jakąś piękną trasą, winkiel za winklem (zakręty) wiją się przed nami, wiatr szumi, silnik „chodzi” równo, motocykl drży pod siedzeniem… To nie tylko efekt działania adrenaliny (a ta, jeśli się u mnie pojawia, to raczej z powodu świadomości – wiem, że żadne kombinezony czy „żółwiki” nie ochronią mnie w przypadku większego błędu, mojego czy też np. kierowcy wyjeżdżającego wprost na mnie z podporządkowanej).
Motocykl daje nieziemskie i oszałamiające wręcz poczucie wolności. Tak musieli się czuć ci, co dawno temu zapanowali po raz pierwszy nad dzikim koniem i pędzili na jego grzbiecie przez prerię. Co dziwne, kiedy jestem nieograniczona „puszką” samochodu, czuję zapach lasu czy świeżo skoszonej trawy na mijanej łące, mam równocześnie silne wrażenie odrębności, oddzielenia od świata. A świadomość mocy maszyny, na której się siedzi oraz poczucie panowania nad tą mocą daje niesamowitą frajdę!
Całe szczęście, że mam kask, bo nie raz zdarza mi się krzyczeć z czystej radości…

Kończę już ten wywód. Muszę sprawdzić prognozę na najbliższy weekend.

Do poczytania:
1. David L. Hough „Motocyklista doskonały”, Buk rower, Czerwiec 2005
2. David L. Hough „Strategie uliczne” , Buk Rower , Maj 2006
3. http://www.scigacz.pl/Turystyka,motocyklowa,2248.html

P.S. Tytułowa kanapa to, dla niezorientowanych, siedzenie motocykla :-).

poniedziałek, 6 lipca 2009

Nos, ciało migdałowate i turystyka (vol.1)



Jest taka scena w filmie „Serce nie sługa” (ang. „Someone like you”), w której bohaterka - Jane Goodale, grana przez Ashley Judd, prosi lekarza o usunięcie jej ciała migdałowatego (łac. corpus amygdaloideum). Jest nieszczęśliwie zakochana w mężczyźnie, który ją porzucił dla innej i wierzy, że operacja pomoże jej zapomnieć i żyć normalnie. Za każdym razem bowiem kiedy Jane poczuje zapach związany z kochanym mężczyzną wracają wspomnienia i nasza bohaterka od nowa cierpi katusze nieodwzajemnionej, odrzuconej miłości.
Skąd w ogóle pomysł operacji i gdzie związek zapachu z ciałem migdałowatym? Uważa się, że ciało migdałowate jest odpowiedzialne m.in. za zapamiętywanie i przechowywanie informacji dotyczących naszych emocji, czyli za pamięć emocjonalną (ukrytą, nieuświadomioną formę pamięci).
Jane wierzy więc, że usunięcie „magazynu wspomnień” spowoduje zniknięcie jej problemu.

Piszę o tym dlatego, że zapachy często mną rządzą. Potrafię kierować się zapachem przy zakupach (nie tylko w perfumerii, ale np. w …Obi), w urzędach, na wakacjach podczas wyboru miejsca noclegu i przy podejmowaniu innych, naprawdę ważnych decyzji. Mogę „znielubić” miejsca czy ludzi za sam zapach, ale mogę też za zapach pokochać…
Niestety, moje ciało migdałowate potrafi być wredne i uparte, jak zachodni wiatr. Nie ustępuje, przyczaja się tylko i zdradliwie, znienacka podsuwa jakieś wspomnienie powodując niemal fizyczny ból i atak Reisefieber, choć żadnej podróży nie planuję. Ostatnio znów dało o sobie znać.

W czasie studiów miałam okazję uczyć się i pracować we Włoszech. Najpierw Emilia-Romania, później Toskania i Umbria. Każde z tych miejsc miało swój niepowtarzalny zapach. Zapach-mieszanka, właściwie nie do zdefiniowania, nie do podrobienia i zapadający w pamięć na zawsze, lepszy niż najdroższe perfumy. I czasem jakieś namiastki tych zapachów powodują u mnie nagły atak tęsknoty, ucisk w klatce piersiowej i pragnienie natychmiastowego znalezienia się w miejscu, gdzie były one prawdziwe i pełne.

Kilka ostatnich dni było upalnych i burzowych. Powietrze wisiało w jednym miejscu nasycając się i nabierając jego cech. Zapach w Moim Mieście miał w sobie maleńki pierwiastek tej woni, która czaił się w wąskich uliczkach Perugii i wybuchała na jej placach. Kurz pod stopami ubranymi tylko w lekkie sandały wirował niemal jak ten w Asyżu, a wieczorny zapach rozgrzanych kamieni przenosił mnie do Citta di Castello, uroczego miasteczka w Umbrii, z Ulicą Pocałunków (uliczka jest tak wąska, że dwie dorosłe osoby muszą wręcz przytulić się do siebie by przejść – fakt skwapliwie wykorzystywany przez młodzież…). Moje sny przynosiły gotowe obrazki: widoki na toskańskie winnice, cotygodniowy targ w Passignano sul Trasimeno, kojąco chłodne sale Uniwersytetu Bolońskiego, czy widok bielizny suszącej się na sznurkach zawieszonych w poprzek uliczek w Bertinoro – miasteczku wyrosłym na wzgórzu u stóp dawnego klasztoru. Przebudzenia i powrót do rzeczywistości stały się torturą.
Nie pomogło nawet Spaghetti Carbonara wg przepisu, który dostałam w Bolonii od żony szefa naszego instytutu. W jeden z gorących dni wybrałam się do naszej katedry, by po wyjściu odkryć choć namiastkę zapachu, który otaczał mnie kiedy w ciepły kwietniowy czy wrześniowy dzień wychodziłam z florenckiego Santa Croce. Nie pomogło i to.

Corpus amygdaloideum nadal snuje te swoje niteczki zaplątując mnie coraz bardziej. Dziś przy kolacji (muszę wymyślić coś ekstra) rzucę mimochodem do Pana Męża „A może byśmy tak Najmilszy, wpadli na dzień do Radda in Chianti?”.

Jest szansa, że Jego ciało migdałowate też ma swoje sposoby…


Do zwiedzenia:
http://www.bellaumbria.net/home_eng.htm
http://www.regione.umbria.it/canale.asp
http://www.aboutflorence.com/
http://iat.comune.bologa.it/IAT/IAT.nsf/HomePageE?openpage
http://www.eng.unibo.it/PortaleEn/default.htm
http://www.cdcnet.net/
http://www.comune.bertinoro.fo.it/
http://www.centrocongressibertinoro.it/index_en.cfm
http://www.radda-in-chianti.com/
Do poczytania:
http://www.eid.edu.pl/archiwum/2000,98/maj,159/miedzy_sercem_a_rozumem,998.html